Masz tylko 7 dni urlopu, a może akurat w takich terminach udało Ci się kupić bilety do Bangkoku? Miałam podobnie! Tym wpisem postaram się udowodnić, że w tydzień można naprawdę dobrze poznać (i zdążyć się nim zmęczyć) Bangkok oraz spędzić bajeczne 4 dni w raju. Jak tanio podróżować po Tajlandii? Co zwiedzić w Tajlandii? Którą wyspę w Tajlandii zwiedzić? Gdzie znajdziemy najpiękniejsze plaże Tajlandii?

Przy okazji jednego z pięknych, lipcowych wieczorów 2016 roku i odrobinie boskiego mohito, wraz z moimi dwiema przyjaciółkami bardzo spontanicznie kupiłyśmy loty z Berlina do Bangkoku. Z wciąż nieznanych nam powodów zarezerwowałyśmy loty (TYLKO!) na 7 dniowy pobyt. Wówczas nie wiedziałyśmy zbyt wiele ani o Tajlandii, ani o Bangkoku. Wpisując w gooogle „tajlandia plaże” naszym oczom ukazywały się zjawiskowe krajobrazy, biały jak mąka piasek, lazurowa woda, a wszystkiemu majestatyczności nadawały wysokie klify. Ewelina powiedziała, że jednym z jej marzeń jest odwiedzenie plaży, na której siedział boski Leo w filmie „The Beach”. Z biegiem czasu, przeglądając mapy, czytając przeróżne blogi i rankingi najpiękniejszych plaż Tajlandii byłam już bardziej świadoma i wiedziałam, że aby to marzenie spełnić musimy dostać się na Ko Phi Phi.

Nie mogąc spodziewać się innego obrotu spraw z naszej trójki zostałam mianowana organizatorką wyjazdu, co było dla mnie także olbrzymią przyjemnością 🙂

Wracając do praktycznych informacji- loty w terminie 22.11-29.11.2016 Berlin – Bangkok z przesiadką w Abu Dhabi kupiłyśmy 22 lipca przez esky.com za 6 550 zł /3 = 2180 zł/ os. Wiedząc już więcej o podróżowaniu w Tajlandii, kolejnym krokiem było kupno biletów lotniczych na Krabi, z którego później promem miałyśmy przedostać się na wyspy Ko Phi Phi. Okazało się to dość proste, a bilety niedrogie. Loty kupiłyśmy na stronie airasia.com po ok 250 zł/os w terminie 25-28.11.2016.

7 dni w skrócie:

Co warto zobaczyć w Bangkoku? Plan na 2-3 dni

Ko Phi Phi – 4 dni na rajskiej wyspie

Loh Moo Dee Bay – ukryty RAJ na ziemi 

A dla bardziej wytrwałych i zainteresowanych czytelników poniżej bardzo szczegółowa relacja naszej wyprawy dzień po dniu.

Dzień 1. BANGKOK

23 listopada o 9 rano wylądowałyśmy na międzynarodowym lotnisku Bangkok Suvarnabhumi. Warto wiedzieć, że w Bangkoku są dwa lotniska: większe, międzynarodowe –Suvarnabhumi i mniejsze, obsługujące głównie połączenia krajowe „Air Asia” – Don Muang. Oba lotniska położone są o ok 25 km kolejno na wschód i na północ od centrum miasta.

Korzystając z dogodnego połączenia specjalnym pociągiem udałyśmy się do centrum miasta. Po długiej i męczącej nocy w podróży uderzyła nas niesamowita duchota i natłok ludzi. Marzyłyśmy o naszym hostelu. Wszystkie noclegi rezerwowałyśmy wcześniej na booking.com i agoda.com. Głównym wyznacznikiem była zawsze lokalizacja oraz podstawowe zaplecze sanitarne w postaci prywatnej łazienki, a to wszystko w jak najniższej cenie.

Z centrum, dzięki pomocy bardzo miłego Taja, który chyba takowej pomocy miał udzielać przechadzając się po dworcu, znalazłyśmy taksówkę, która podwiozła nas pod sam hostel. Wybór padł na dobrze oceniany Au Bon Hostel blisko słynnej ulicy Khao San – 40zł/os. Czysto, ładnie, naprzeciwko hostelu market, w którym uwaga! Po określonej godzinie kupisz w sklepie wszystko prócz alkoholu…

Niestety pokoje nie były jeszcze gotowe więc zostawiłyśmy plecaki i bardzo głodne i niewyspane ruszyłyśmy w kierunku Khao San.

Khao San Road, nie bez powodu, uważana jest za najbardziej imprezową i szaloną ulicę Bangkoku. Co prawda, pierwsze wrażenie, gdy spacerowałyśmy nią o 11 rano nie było oszałamiające: pusto, cicho, spokojnie, kilka czynnych sklepików, straganów i budek z jedzeniem, jednak dałyśmy mu szansę na rehabilitację pojawiając się również wieczorem i faktycznie miejsce zaczynało żyć! Na Khao San spróbujesz słynnego Pad Thaia- obowiązkowy punkt gastronomiczny do zaliczenia będąc w Tajlandii, pysznych lodów kokosowych, przyrządzonych insektów, skorpionów i innych odrażających robaków oraz, co szczerze polecam, Buckets, czyli rozmaitych drinków w wiaderku. Tak, w takim wiaderku jak z piaskownicy. Zrobisz tutaj także zakupy, można się odważnie targować, a późniejszym wieczorem nie sposób przejść obojętnie obok pubów, barów i klubów, z których ludzie dosłownie wypływają i tańczą na całej szerokości ulicy. Khao San Road to zdecydowanie miejsce warte zobaczenia, jednak polecam pojawić się tu po zmroku.

   

Wróćmy do atrakcji dnia pierwszego, bo przecież między wizytami na Khao San jednak warto lepiej poznać to jakże ciekawe miasto. Tak więc po zostawieniu bagaży w hostelu i krótkiej toalecie udałyśmy się na zwiedzanie okolicy pieszo oraz polecanym przez wielu promem. Spacer obok słynnego The Grand Palace oraz Wat Po z pomnikiem leżącego Buddy i pytanie do której świątyni wchodzimy (płatne wejścia do obu)? Zdecydowałyśmy dokładnie przyjrzeć się właśnie leżącemu Buddzie, którego rozmiary wywarły na nas ogromne wrażenie. Po zwiedzeniu Wat Po udajemy się kilka kroków w kierunku rzeki i już jesteśmy na przystani Tha Tien, z której promem przemieszczamy się do leżącej naprzeciwko Wat Arun. Szybkie zwiedzanie tej jakże urokliwej świątyni przy brzegu rzeki i kolejna promowa przejażdżka, tym razem nieco dłuższa, bo aż do Chinatown (przystań The Ratchawang). Rzeka odgrywa w mieście istotną rolę komunikacyjną, a przejażdżka promem jest sama w sobie atrakcją. Spacer po Chinatown, w którym standardowo roiło się od kolorów, smaków i zapachów, a potem szukamy świątyni Wat Chakrawat, zwanej także The Crocodile Temple, w której, jak można się domyślić, faktycznie możemy pooglądać te niebezpieczne gady w centrum miasta. W pobliżu znajduje się Sampeng Market – to ogromny targ, na którym można dostać absolutnie wszystko i uwaga! niezwykle łatwo jest się tam zgubić, a niezwykle trudno znaleźć interesujące nas wyjście… Ciekawe miejsce do zobaczenia, choć jeśli nie przepadasz za tłumami, wąskimi alejkami i ściskiem to spokojnie można je pominąć. W drodze powrotnej do hostelu chwila oddechu w zielonym parku Rommaninart Park – polecamy 🙂 Krótka drzemka w pokoju i ruszamy na Khao San, tym razem w wersji wieczornej!

 

Dzień 2: Złota Góra obowiązkowym punktem Bangkoku

Po lekkiej nocnej zabawie na Khao San pobudka była nieco później, ale czas goni więc po wymeldowaniu się i pozostawieniu bagażów w przechowalni hostelu (szczęśliwie nigdzie nie robią z tym problemu) udałyśmy się na dalsze eksplorowanie starej części miasta. 20 minutowy spacerek wzdłuż zatłoczonej Ratchadomnoem Klang, po drodze zbawienna mrożona kawa (40 BHT!:D) na wynos w budce-kawiarence przeznaczonej raczej dla tubylców (dzień wcześniej na Khao San za podobną płaciłyśmy 130 BHT, co wtedy wydało nam się w miarę przyzwoitą ceną, drugiego dnia już byłyśmy świadome) i trafiamy do skrzyżowanie, gdzie naszym oczom ukazuje się świątynia Wat Ratchanatdaram, która imponuje kształtami, kolorami, dbałością o każdy szczegół i przyjemnym ogródkiem. Jednak naszym głównym celem jest znajdująca się tuż za nią świątynia Wat Sakat, zwana Złotą Górą (Golden Mount). Schody w cieniu bujnych drzew, figurki różowych flamingów, małpek, liany nad głowami, mgiełki zimnej wody – na chwilę przenosimy się do zacienionej, rześkiej dżungli, z dala od 35-stopniowego upału, duchoty i słońca. Po kilkuminutowej, niezwykle przyjemnej, „wspinaczce” docieramy na szczyt, czyli do właściwej świątyni, z której rozpościera się fenomenalna panorama całego miasta obejmująca zarówno nowoczesne wieżowce oraz zabytkowe kopuły świątyń.  ZJAWISKOWA – chyba ten przymiotnik pasuje do tego miejsca najbardziej, byłyśmy zachwycone i zdecydowanie Złota Góra stała się naszym nr 1 Bangkoku – obowiązkowy punkt na mapie stolicy Tajlandii.

 

  

W drodze powrotnej zdecydowałyśmy się na porządny obiad w restauracji, na który zgodziłyśmy się wydać więcej niż 75 BHT jak za Pad Thaia i za mniej więcej 200 BHT zjadłyśmy pyszne jedzonko, m. in. dużą porcję Green Curry podanego w kokosie.

Chwila „wałęsania się” po centrum i ustalamy prosty plan na wieczór – transport z hostelu do kolejnego hostelu, tym razem na północ miasta, a to dlatego, że następnego dnia raniutko ruszamy do RAJU! Złapana na ulicy taksówka z okolic Khao San Road do hostelu Thip Mansion, oddalonego o 15 min spacerkiem od lotniska Don Muang, kosztowała ok 340 BHT, czas ok 1,5 h – koreczki. Zmęczone intensywnym dniem, ale bardziej podekscytowane dniem kolejnym poszłyśmy spać wcześnie.

 

Dzień 3: W drodze do RAJU

Wczesna pobudka, szybkie śniadanie i podekscytowane, z plecakami i szerokim uśmiechem ruszamy pieszo na lotnisko, z którego o 8:30 odlatujemy do Krabi. W Krabi lądujemy ok 10:00, a na lotnisku już czeka na nas zamówiony wcześniej kierowca, który podwozi nas bezpośrednio na przystań, skąd odpływają promy na Ko Phi Phi. Warto wspomnieć, że już ta przejażdżka odsłoniła zapierające dech w piersiach masywne, skalne maczugi zwiastujące zjawiskowe widoki! Pan kierowca bardzo się postarał i zdążyłyśmy na prom odpływający o 10:30, choć celowałyśmy raczej w kolejny, czyli o 13:30. 2h w raju więcej:) – SUPER!

Kupujemy bilet w dwie strony, cel – Ko Phi Phi Don (wyspa zamieszkała, a Ko Phi Phi Leh – niezamieszkała, czyli wyspa Leo)- 5 min drogi od kas do łodzi, wsiadamy na prom i już naszym oczom ukazuje się widok naprawdę onieśmielający – lazurowy kolor wody, skalne wieże wystające z morza, intensywnie niebieskie niebo i palące słońce, a do tego lekki i orzeźwiający wiaterek – ruszamy! Po ok 2h niezwykle przyjemnej podróży docieramy do naszej wysepki, która okazuje się prawdziwym RAJEM na ziemi. Witamy na Ko Phi Phi!

Po ok 20 minutach czekania przy Ton Sai Bay przychodzi Pan z nazwą naszego bungalowu Phutawan Bamboo Resort i razem z nim idziemy uliczkami wyspy na drugi jej koniec, jak się okazuje nieco wyżej niż miasteczko, już praktycznie w dżungli. Nocleg w bungalowie na wyspie – to był jeden z naszych punktów po zakupie biletów, miało być na plaży, ale jednak ceny nas przerosły więc wybrałyśmy bungalow w dżungli – och, jak pięknie i przyjemnie!

   

Chwila dla siebie i wyposażone w wydrukowaną jeszcze w Polsce mapkę wyspy, ruszamy na jej eksplorowanie w kierunku Long Beach. Urokliwa trasa prowadzi najpierw przez turystyczną część wyspy, mijamy m. in. Szkołę dla tubylców, przedzieramy się przez bujnie zarośnięte wzgórza położone przy brzegu, z których gdzieniegdzie rozpościera się imponujący widok na drugą, dziką część wyspy, aż docieramy w końcu do słynnej Long Beach.

Lazurowa, nienormalnie przejrzysta woda, piasek biały jak mąka, przy brzegu zacumowane kolorowe, charakterystyczne tajskie łodzie, kolorowe rybki, oczywiście z uwagi na położenie ogromna wilgotność powietrza (nic nie schnie!) – tak można żyć!

Wracając orzeźwiła nas intensywna ulewa (na wyspie padało codziennie ok 16). Wieczorem odkrywałyśmy nocne życie wyspy, która jest naprawdę bardzo imprezową wyspą, przynajmniej jej centralna część, ale tej nocy nam to nie przeszkadzało. Oczywiście największym powodzeniem cieszyły się u nas atrakcyjne cenowo i smakowo buckety owocowe. Po testowaniu wielu smaków najlepszym okazał się truskawkowy! W nocy zaliczyłyśmy imprezę na samej plaży przy Loh Dalam Bay, skakanie przez olbrzymią gumę, pokaz fireshow i obowiązkowo nocną kąpiel.

 

Dzień 4: Chill

Drugi dzień na wyspie był nieco bardziej leniwy, późna pobudka, lekki shake owocowy na śniadanie i szybciutko na najbliższą plażę przy Loh Dalam Bay. Po lekkim obiedzie (Pad Thai :)) udałyśmy się w okolice Long Beach, czyli na drugą część wyspy, tę bardziej spokojną, która zdecydowanie nam pasowała. Standardowo ok 16 burza, a wracając zarezerwowałyśmy sobie prywatną wycieczkę u tubylców po okolicy klasyczną tajską łodzią kolejnego dnia.  Wieczorem spacer po „miasteczku” i relaks. Mimo tego, że mieszkałyśmy naprawdę kawałek od „miasta” to imprezowy charakter wyspy tej nocy trochę przeszkadzał, muzyka gra codziennie do ok 3-4 nad ranem więc jak ktoś ma lekki sen gorąco polecam zatyczki.

  

 

Dzień 5: Wycieczka, Maya Bay i… skradzione buty…

To był najbardziej bogaty we wrażenia i emocje dzień wyjazdu. Zacznijmy od początku:

  1. Wschód słońca z punktu widokowego.

Wczesna pobudka i ruszamy na sam szczyt wyspy, na którym znajduje się punkt widokowy. Szczęśliwie, z naszego bungalowu była to trasa na ok 15-20 min, jednak już sama wędrówka w ciemności, w dżungli, słysząc często mocno niepokojące dźwięki i szelesty wydobywające się z gęstych zarośli była niecodziennym przeżyciem. Na szczycie czeka na nas imponujący widok na wyspę, która z tej perspektywy wielu osobom może przypominać motyla. Taki krajobraz jest powszechnie znany, gdyż dokładnie to ujęcie często pokazywane jest w materiałach promujących Tajlandię. Zdecydowanie nie bez powodu. Cisza, spokój, lekka poranna mgiełka, chmury, kilka osób wraz z nami na szczycie – wschody słońca mają w sobie coś magicznego… Naprawdę warto czasem wstać wcześniej!

  1. Śniadanie nad brzegiem morza

Ze wzgórza schodziłyśmy już inną trasą, prosto do wymarłego jeszcze „miasteczka”, od razu udałyśmy się na drugą stronę wyspy, do przystani, skąd o 8 ruszałyśmy na wycieczkę. Miałyśmy więc trochę czasu na śniadanko – wybór padł na jedną z niewielu otwartych budek o tej porze, serwującą m. in. Naleśniki. Nutella + banan + naleśnik i kawa z widokiem na budzące się życie nad brzegiem morza – kolejny magiczny moment tego dnia.

  1. Wycieczka po turystycznej mapie marzeń

Tutaj już magia dnia na chwilę odleciała… Podekscytowane, szykujemy się na wejście na naszą prywatną łódkę, a tu podczas rozliczeń z lokalnym „tour operatorem” niestety kilka niemiłych niespodzianek.

Okazało się, że podana dzień wcześniej, mocno wytargowana,  cena ok 2500 BHT za całość (ok 800 BHT/os) za wycieczkę full 6h niestety nie zawierała kilku opłat, w tym wstępu na Maya Bay, więc zmuszone byłyśmy skrócić wycieczkę do 3h, bo po prostu resztę pieniędzy zostawiłyśmy w leżącym po drugiej stronie naszym bungalowie… Niemiłe zaskoczenie, bo przeeemili Tajowie dzień wcześniej nie raczyli nas poinformować o dodatkowych opłatach, a zaliczkę wpłaciłyśmy więc zrezygnować nie można było.

Tak więc lekko złe i trochę niepewne wyruszyłyśmy w podróż marzeń, której pierwszym celem było rajskie Maya Bay znane z filmu „Plaża”. Podróż małą łódką przez niemałe fale sama w sobie była atrakcją! Mijamy Viking Cave  i po chwili przedzieramy się już przez wąski przesmyk i jesteśmy w małej zatoczce wyspy, która jest całkowicie niezamieszkałym Parkiem Narodowym. Nie może dziwić, że boski Leo zakochał się w tym miejscu, tu woda jest jeszcze bardziej przejrzysta, a piasek jeszcze bardziej sypki, biały i delikatny, wokół skaliste wybrzeże z bujną roślinnością… Tak, to jest właśnie RAJ! Choć, mówiąc szczerze, byłby rajem, gdyby nie tłumy, naprawdę dzikie tłumy turystów z Rosjanami na czele… Obowiązkowe zdjęcie i wracamy do dalszego eksplorowania Niebiańskiej wyspy na pieszo. Egzotyczne rośliny, imponujące skały, jest naprawdę zachwycająco! Po powrocie na łódkę odpływamy kawałek od plaży w stronę małej jaskini na snorkling, który tu również zachwyca (Polecamy mieć tu szczególnie choćby swoją rurkę, dezynfekcja po wcześniejszych użytkownikach jest raczej słaba), widać dosłownie wszystko – kolorowa podwodna roślinność i różnorodne rybki – uwaga! Te żółte z czarnymi prążkami potrafią ugryźć!

Jeszcze opływamy wyspę dookoła, widzimy kolejną zjawiskową Blue Lagoon i ruszamy w kierunku naszej wyspy, ale to jeszcze nie koniec! Na deser zostaje zabawa z rozpieszczonymi przez turystów małpkami. Jest ich naprawdę dużo, co odważniejsi dają im jedzenie z ręki do ręki, ale małpki bywają kapryśne i potrafią i ugryźć i być nieprzyjemne, podczas naszego postoju szczególnie do pewnego zuchwałego Rosjanina. Tym wesołym akcentem wycieczka się kończyła i ostatecznie byłyśmy zadowolone, że wybrałyśmy krótszą wersję, bo intensywne bujanie dawało się nam we znaki. 

     

  1. Najpiękniejsza plaża jaką kiedykolwiek widziałyśmy

Po zakupie lunchu w postaci świeżych owoców udałyśmy się na wschodnią część wyspy w poszukiwaniu Loh Moo Dee Bay, o której czytałyśmy na przypadkowym blogu przed podróżą. Trasa była dość długa, chwilami z wymagającymi podejściami, podczas której mogłyśmy zaobserwować normalne, codzienne życie tubylców, jednak to, co ukazało się naszym oczom po wspięciu się na któreś z kolei wzgórze przeszło nasze najśmielsze oczekiwania, wysokie palmy prowadziły na niebiańską plażę z turkusową wodą – Loh Moo Dee Bay było naszą oazą po intensywnym dniu i męczącej wspinaczce! To miejsce, które dla każdej z nas było, jak dotąd, najpiękniejszą plażą na świecie. Jest kawałek oddalone od turystycznego serca wyspy, ale można tam dotrzeć także łódką, którą z Tonsai Bay dopłynie się w 15 min. Znikoma ilość ludzi, nieduży ośrodek z bungalowami przy plaży, ten piasek, zjawiskowe palmy i przejrzyste morze przed nami – jedno z naszych marzeń zostało spełnione!

Po wszystkich atrakcjach ucięłyśmy sobie WSZYSTKIE! Nieplanowaną drzemkę na plaży, na szczęście obudziłyśmy się biedniejsze jedynie o wodę, bo odpływ cofnął brzeg o ok 50 m, wyobraźcie sobie nasze zdezorientowane miny po przebudzeniu…

A 2h później brzeg wyglądał tak…

 

  1. Impreza na plaży i pożegnanie z butami

Po kilku godzinach relaksu wróciłyśmy do domku zahaczając o Long Beach i standardowo już zaliczając popołudniową ulewę.

Wieczorem odżyłyśmy ponownie i ruszyłyśmy na imprezę pożegnalną do centrum wyspy. Parkiet na samej plaży wymusił na nas ściągnięcie butów i pozostawienie ich zaraz obok. Po chwili zabawy okazało się, że przy leżaku naszych butów już niestety nie ma… Po intensywnych poszukiwaniach naszego obuwia pośród bawiących się w najlepsze Turystów byłyśmy lekko rozbawione tą sytuacją (i zawartością bucketów), i bezradne na bosaka wracałyśmy w środku nocy do naszego dżunglowego bungalowu. Niestety powoli zaczynało do nas docierać, że były to jedyne buty, jakie ze sobą miałyśmy, więc mając świadomość, że do przejścia pozostała nam jeszcze wyspa, część Bangkoku i Berlina w japonkach, sytuacja była tragikomiczna. Co lepsze, nad ranem jednej z nas uszkodzeniu uległy japonki…

 

Dzień 6. Bye Bye Ko Phi Phi

Późna pobudka, pakowanie i z plecakami ruszamy na miejsce wczorajszej imprezy z resztką nadziei, że może ktoś te buty znalazł i odłożył. Po wielu próbach, rozmowach z kierownikiem miejsca, niestety nie udało się ich odzyskać. Pozostało nam więc chłonąć ostatnie chwile na rajskiej wyspie, która wynagrodziła nam nasze troski fenomenalną pogodą, stwarzając idealne tło do malowniczych zdjęć!  Ok 13:00 wsiadłyśmy do promu w kierunku Krabi, pozostawiając w tyle miejsce niezwykłe, zachwycające, po prostu PIĘKNE!

Mały spacer po centrum miasta Krabi, które kompletnie nas nie ujęło, obiad i szukanie transportu na lotnisko. Od pewnej Angielki dowiedziałyśmy się, że takie mini busy, których jeździ tam masa są odpowiednikiem miejskich autobusów i określony kolor jeździ na lotnisko.

I tu kolejne tajskie “machlojki” – Złapałyśmy odpowiedniego busa, pani pobierająca opłaty siedząca na miejscu pilota potwierdziła cenę kursu na lotnisko więc zadowolone wsiadłyśmy na „pakę”. Po ok 30 minutach jazdy zorientowałam się, że zjechaliśmy z głównej drogi prowadzącej na lotnisko do jakiejś małej świątyni poza miastem, po czym pani wysiadła i stwierdziła, że jesteśmy na miejscu i bus dalej nie jedzie. Na początku kulturalna wymiana zdań (pani oczywiście władała swoją wersją j. angielskiego), potem nieco bardziej agresywna z mojej strony, bo wiedząc, że za 2h odlatuje nam samolot do Bangkoku zdenerwowanie zaczęło się ujawniać. Tajowie oczywiście chcieli nas oszukać, w mieście bus zapełniał się i wyludniał ludźmi, jednak na lotnisko jechałyśmy tylko my więc prawdopodobnie stwierdzili, ze im się to nie opłaca. Pani stwierdziła, że za podwójną opłatą pojadą na lotnisko, zgodziłyśmy się na wszystko byleby ruszyli z tego końca świata, gdzie turystów ani jakiejkolwiek pomocy szybko byśmy nie znalazły. Szczęśliwie dla nas nie wzięła pieniędzy od razu. W drodze został obmyślony plan, że zapłacimy odrobinę więcej niż ustalona kwota jeszcze w mieście i szybko wychodzimy prosto na lotnisko. Tak też zrobiłyśmy i rozstałyśmy się z panią w wyjątkowo nieprzyjemnych stosunkach. Jak widać, trzy młode turystki są dla Tajów atrakcyjnym celem swoich gierek i pseudo sprytu, ale nie z nami takie numery!

Po przylocie do Bangkoku spałyśmy ponownie w sprawdzonym wcześniej już hostelu przy lotnisku. I wtedy poczułyśmy, że nasza podróż życia zbliża się ku końcowi…

 

Dzień 7. Nowoczesny Bangkok

Był to jedyny dzień bez większego planu, wiedziałyśmy jedynie, że chcemy zobaczyć inne oblicze Bangkoku, to nowoczesne. Z całym naszym dobytkiem na plecach i japonkach na nóżkach rozpoczęłyśmy od podróży miejskim autobusem z lotniska do Chatuchak Park. Park wielki, bardzo zadbany, niezatłoczony, naprawdę przyjemny. Nie można tego powiedzieć o kolejnym punkcie wycieczki, czyli ogromnym targu znajdującym się tuż za – Chatuchak Weekend Market. Widziałyśmy tam naprawdę bardzo dziwne rzeczy i stworzenia. Prawdę mówiąc nie była to zbyt przyjemna wędrówka pośród straganów z małymi klatkami, w których były poupychane psy, koty, ogromne żółwie, wiewiórki na smyczy, o robakach nie wspominając. Opuszczałyśmy to miejsce z lekkim smutkiem, zadumą, ale w zasadzie także z ulgą. Krótki relaks w pobliskim, ślicznym parku i metrem udałyśmy się do centrum.

Z mapą w ręku znalazłyśmy słynną dzielnicę czerwonych latarni Patpong, która znana jest z nocnego rozrywkowego życia i centrum prostytucji. Ok godziny 17 dopiero życie się tam lekko rozpoczynało więc dużo o tym miejscu powiedzieć nie możemy, ale miejscówka zaliczona. W okolicy, w budce dla tubylców, zjadłyśmy najostrzejsze danie wyjazdu, czyli czerwoną zupę, która miała być bardzo nie spicy, no ale wyszło jak wyszło. Zrelaksowałyśmy się z w dużym parku Lumpini, który podobno z założenia miał przypominać Central Park w Nowym Jorku i wydaje się, że całkiem się to udało. Zieleń w biznesowym centrum wieżowców. Zwiedzając nowoczesne centrum Bangkoku po raz kolejny przekonałyśmy się, że światła na skrzyżowaniach absolutnie nie obowiązują, a już szczególnie przechodniów. Każdy jeździ jak chce, ale podobno wypadków wielu tam nie ma. 

Z centrum na lotnisko międzynarodowe szybka podróż nowoczesną kolejką naziemną i tak zakończyła się nasza krótka, ale jak bardzo intensywna, wizyta w Tajlandii.

Po kilkunastu godzinach wylądowałyśmy w mroźnym, lekko zaśnieżonym Berlinie oczywiście… w japonkach!

Podróż marzeń dobiegła końca… 🙁

 

Bangkok – Wrażenia i praktyczne wskazówki:

  • MAPA – świetnym zakupem okazała się mapa Bangkoku, bez której nie wyobrażam sobie poruszania się po tym mieście
  • Decydując się na zwiedzanie starej części Bangkoku dobrze zatrzymać się właśnie w okolicy Khao San Road, z której jest blisko w zasadzie wszędzie
  • Podróżowanie po ścisłym centrum: NA PIESZO – to była właściwa droga do głębszego poznania kultury i zwyczajów Tajów, choć ciekawą, bezkorkową i niezwykle tanią opcją są też promy i słynne pojazdy tuc tuc
  • Godne polecenia jest także podróżowanie taksówką z uwagi na wyjątkowo niskie ceny, choć trzeba pamiętać, że nie bez powodu Bangkok jest najbardziej zakorkowanym miastem świata. Natomiast szybką opcją transportu jest nowoczesne Bangkok Metro Network, które obejmuje metro oraz kolej naziemną – jedyny słuszny środek lokomocji łączący lotnisko międzynarodowe z centrum miasta
  • 2-3 dni w Bangkoku to chyba idealny okres czasu, aby poznać miasto, zwiedzić największe atrakcje, ale nie zmęczyć się tym ogromnym miastem za bardzo

 

WYSPA:

  • Podczas kilkudniowego pobytu codziennie ok 16:00 zrywała się bardzo intensywna ulewa, trwała ok 30 min. Poza tym bez opadów, co jak na przełom pory deszczowej z suchą było całkiem ok
  • MAPA – Mapa wyspy również okazała się bardzo pomocna
  • Uważajcie na plaży! – po powrocie na skórze stopy jednej z nas zamieszkała sobie larwa skórna wędrująca, którą po długim, niesamowitym, nocnym swędzeniu odkrył lekarz chorób tropikalnych. 2 tabletki i po sprawie, ale lepiej uważać

 

I najważniejsza rada…

 Jeśli jeszcze możesz, kup bilety na co najmniej 10 dni! Bilet pochłonął ponad 2/3 kosztów całej wyprawy, a życie w Tajlandii jest wciąż stosunkowo tanie.